O Łukaszu Piszczku napisano i powiedziano już wszystko, a oceniać jego występu ze Słowenią nie ma sensu. Umówmy się: nawet gdyby strzelił siedem bramek samobójczych, trudno byłoby w takim momencie napisać o nim pół złego słowa. Cieszymy się, że zagrał nieco więcej niż zapowiedziane pół godziny – z każdą kolejną „poza czasem” można było żałować coraz bardziej, że więcej ich nie będzie.
Koledzy sprawili Piszczkowi niezłe pożegnanie. I nie chodzi o szpaler, który był miłym gestem, a o całe spotkanie, które mogło się podobać.
Zwłaszcza, że przecież o niczym nie decydowało. Wynik mógł być jakikolwiek, podobnie jak jego przebieg. Z szacunku dla własnych kibiców, którzy wydali ciężko zarobione pieniądze na bilety, trasport i gastronomię, a także z uwagi na zakładane barwy i orzełka na piersi nie wypadało jednak przejść obok meczu. Wypadało biegać jak Reca, walczyć jak Góralski, strzelać jak Szymański i zachwycać jak Lewandowski.
Polacy dali radę. Były momenty, do których moglibyśmy się przyczepić, ale w takich meczach widywaliśmy gorsze paździerze. Konkretnie: takie, jak znaczna część pierwszej połowy, po wyrównującej bramce. Do drugiej części gry zastrzeżeń mieć już nie można. Biało-czerwoni strzelali piękne bramki, choć o zupełnie innym charakterze piękna: bomba z dystansu, indywidualny show kapitana i wreszcie cudownej akcji zespołowej.
Co ważne, „dojechała” również Słowenia. Cieszył oko zwłaszcza Ilicić, który swoją klasę potwierdził nie po raz pierwszy. Przyjęcie przy bramce wyrównującej? Malina! Gol przy drugiej bramce gości? Huknął w swoim stylu. Można powiedzieć, że Słoweńcy grali dość ostro, kopali i deptali, ale może dlatego ten mecz nie przypominał spotkania sparingowego?
Jaraliśmy się trochę jak Dariusz Szpakowski. Z jednej strony radość po bramkach, z drugiej – po chwili dorzucaliśmy „a tymczasem Słoweńcy”…
https://twitter.com/L_4o_P/status/1196891702306451457
Euforii związanej z awansem nie mamy, bo UEFA zepsuła mistrzostwa Europy, zwłaszcza ich eliminacje. Na główny turniej jedzie pół Starego Kontynentu, więc dopiero wyjście z grupy będzie równoznaczne z awansem na „stare Euro”. Dopiero wtedy będziemy się cieszyć w pełni, pierwszą fazę traktując niejako jak ostatnią część baraży. Mecze z Izraelem i Słowenią, choć właściwie ich wyniki nie miały znaczenia, wlały jednak odrobinę optymizmu w serca.